sobota, 14 września 2013

Hoi An - My Son

Całkiem niedaleko od Hoi An w odległości ok. 40 km są ruiny zabytkowego kompleksu świątyń hinduistycznych - pozostałości po sanktuarium religijnym Czarnów (IV - XV w.).
Mamy motorek więc oczywiście wybieramy się tam.
Normalnie 40 km to żadna odległość ale tutaj to wyzwanie! Drogi to są tylko na mapie a w rzeczywistości jest z tym bardzo różnie.
Planowo nasza droga miała wyglądać tak:



Wyświetl większą mapę

Pobłądziliśmy już na samym początku w Hoi An i trafiliśmy na wietnamskie wesele. Dobra okazja żeby strzelić kilka fotek:




Do tego nawet doszło, że nas zaprosili na to wesele ;) Trochę żałuję, że nie skorzystaliśmy ale mieliśmy w planie zobaczenie tych ruin... Ruszyliśmy dalej.
Wyjechaliśmy za miasto i od razu skończyła się ludzka droga, jechaliśmy jakimiś polnymi drogami, wśród prawdziwych pól ryżowych, widoki były mniej więcej takie:


Droga była ciężka i wyczerpująca - oczywiście znaków brak ale koniec końców dotarliśmy do celu.

Przed samym kompleksem jest jeszcze taka jakby mała wioseczka zrobiona pod turystów - restauracja, małpa w klatce, sklep z pamiątkami. Wstąpiliśmy tam tylko żeby coś zjeść - ceny średnio atrakcyjne - najlepsza z tego wszystkiego była kawa.


Na motor i jedziemy już kupić bilety. Kasa wygląda bardzo okazale:


Prawda, że nieźle?
Upewniamy się, że na teren obiektu można wjechać motorem i ruszamy z kopyta. Po przejechaniu 50 metrów - kontrola biletów ;) Budka, strażnik w mundurze, który przedziera bilety kupione kilkanaście sekund temu.... Wszyscy szczęśliwi mają robotę a turystów łącznie z nami - 2 (słownie: dwóch).


Gorzej niż na granicy! W końcu jesteśmy po wszystkim. Początek drogi zapowiadał się obiecująco.


Byłem prawie wniebowzięty, myślałem że wszystko zwiedzimy nie schodząc z motoru. Niestety nadszedł moment, że trzeba było zsiąść z rumaka i w dalszą drogę przez dżunglę udać się już na nogach.
Dżungla jak to dżungla, wiadomo ;)


 Po krótkim spacerku na horyzoncie ujrzeliśmy znajomy widok...


Budowle łudząco podobne do tych, które widzieliśmy w Kambodży w Angkorze. Różnica jest taka, że tutaj praktycznie nie ma turystów i świątynie są w dużo gorszym stanie. Właściwe słowo to - ruiny. Po pobycie w Angkorze nie robią one na nas większego wrażenia. Jeśli widzieliście Angkor to wizytę w tym miejscu możecie sobie darować.




Bardzo stara budowla otoczona troskliwą opieką:



Niektóre ścieżki są za to bardzo dobrze utrzymane i całkiem przyjemnie nimi się wędruje.



Powierzchnia tego kompleksu jest spora jest gdzie chodzić ale zabytki są hmmm.... takie sobie. Nie bardzo chciało nam się biegać wszędzie więc sporą część sobie odpuściliśmy szczególnie, że zaczęło robić się już trochę późno a przed nami kawałek drogi powrotnej.
No więc (tak wiem, nie zaczyna się zdania od "no więc" ale tak mi tu pasuje i już) - wyjechaliśmy z tych zabytków kawałek ale zaraz zainteresował nas taki zniszczony drewniany mostek, który prowadził wprost do lasu.
Wjechaliśmy na niego...
Pod nim płynęła kiedyś pewnie rzeka a w tej chwili pozostało ogromne jej koryto porośnięte trawą na której pasło się stado bawołów przez nikogo nie pilnowane. Spojrzeliśmy na nie z góry, zrobiliśmy trochę hałasu - bawoły się spłoszyły i w nogi!
Widok był niesamowity - w biegu wyglądały jak prehistoryczne stworzenia a do tego sceneria - żadnych ludzi, cisza, dżungla.
Przebiegły kawałek i stanęły. Młode (prawidłowo chyba cielaki) położyły się odpocząć inne osobniki skubały trawę i się błąkały...
Biały człowiek niczego się nie boi więc uzbrojeni po zęby w aparat fotograficzny zeszliśmy na dół nawiązać z bawołami rozmowę.
Niestety bawoły wystawiły straż - 2 największe stały przed stadem i niezbyt przyjaźnie na nas spoglądały. Odległość pomiędzy nami nie była już duża, nie staliśmy na moście tylko prawie oko w oko z dzikimi zwierzakami.
Nie chcąc zrobić im krzywdy szybko postanowiliśmy aby jak najszybciej i w możliwie szybki sposób dostać się z powrotem na most. Na szczęście (bawołów, rzecz jasna) - nie chciało im się ruszyć za nami...




Chwilę upajaliśmy się naszą wiktorią nad dzikim zwierzem po czym niespiesznie oddaliliśmy się używając do tego celu pojazdu mechanicznego.
Jak się okazało to jeszcze nie był koniec niespodzianek w dniu dzisiejszym...
Zaczyna lekko kropić, no trudno jedziemy. Deszcz ma to do siebie, że jak się stoi w miejscu a on sobie delikatnie pada to nie przeszkadza zbytnio ale jak się już jedzie pojazdem bez dachu to robi się średnio ciekawie.
Oczywiście zamiast padać coraz słabiej to jest wręcz odwrotnie - leje coraz bardziej po drodze jak na złość nie ma się gdzie zatrzymać, żadnej wioski tylko drzewa. W końcu tak mocno pada, że nie wydaje mi się, że nie da się jechać. Zatrzymujemy się pod drzewem.
Nasz strój i przygotowanie do wycieczki nie przewidywało tego, że w porze deszczowej może lunąć.
Kilka minut postaliśmy, zaczyna robić się ciemnawo - deszcz powiedzmy, że pada nieco słabiej. Nie ma wyjścia - musimy jechać bo droga w dzień jest kiepska a co dopiero w nocy jak leje.
Pomału jedziemy - do deszczu też można się przyzwyczaić ;)
Przejeżdżamy przez jakąś wioskę i nagle - jak nie runie ulewa, normalnie oberwanie chmury - nic nie widać! Z jakiegoś domu z boku macha jakaś kobiecina żebyśmy wjechali do niej pod dach. Tak też robimy. Leje naprawdę niesamowicie.
Jest fajnie - kobitka nie mówi po angielsku ani po polsku - my z wietnamskiego znamy tylko jedno słowo - Bia (piwo), które nie bardzo przydaje się w tym momencie.
Stoimy i uśmiechamy się do siebie ;)



Po pół godzinie deszcz nieco zelżał - kobitka wynalazła 2 nowe płaszcze przeciwdeszczowe i nam je sprzedała. Cena bardzo dobra 10.000 VND (jakieś 1,60zł).


Jedziemy dalej. Kawałek folii a ile radości - pod takim płaszczem jest ciepło i nie moknie się - po prostu cudownie ;)
Deszcz zdecydowanie osłabł ale za to zrobiło się ciemno.
Dojechaliśmy do jakiegoś większego miasta po drodze i należało tu skręcić w lewo a byliśmy na drodze podporządkowanej. No nie ma możliwości, po prostu się nie da - ciągły ruch, mnóstwo motorów a do tego jest to główna droga biegnąca z południa na północ Wietnamu więc jeżdżą tędy również wszystkie autobusy, samochody ciężarowe.
Nikt oczywiście nie ustąpi miejsca... Jak nie można w lewo to pojechaliśmy w prawo ;) Myślałem, że może gdzieś za miastem będzie mniejszy ruch i tam zawrócimy ale jakoś tak obok nas motorki zaczęły przebijać się na lewą stronę chcąc zakręcić - robiłem to samo co oni i jak ruszyli to i my obok z duszą na ramieniu i zamkniętymi oczami. Ufff... udało się!
Łydki mi nieco drżały więc stanęliśmy (już po właściwej stronie ulicy) na jedzenie w przydrożnej jadłodajni.


Zjedliśmy "coś" - nawet było niezłe.
Uspokoiłem skołotane nerwy i już bez przeszkód, po omacku wróciliśmy do domu.

2 komentarze:

  1. Taka wycieczka to świetna sprawa i na pewno super przeżycie. Ja właśnie przeglądam sobie ranking pożyczek https://pozyczka-online.info/ , tak aby dołożyć do oszczędzonych pieniędzy i również odbyć taką podróż, o której zawsze marzyłem!

    OdpowiedzUsuń