niedziela, 15 września 2013

Marmurowe Góry - Marble Mountains

Niedziela - planujemy skromniejszą wycieczkę niż wczoraj ale oczywiście też z wykorzystaniem motoru.
W odległości ok. 20km od nas w pobliżu miasta Da Nang znajdują się mało znane góry/wzniesienia: Marmurowe Góry (Marble Mountains).


Wyświetl większą mapę

W internecie nie znalazłem zbyt wielu informacji więc jechaliśmy tak trochę "w ciemno".
Droga - bardzo dobra a do tego w przeważającej części z widokiem na morze.
Dojeżdżając do gór jechaliśmy już spacerowym tempem aby nie przegapić zjazdu bo oznaczenia oczywiście "leżą". W pewnym momencie podjechała do nas pani na motorku i pyta się dokąd jedziemy (wszystko dzieje się podczas jazdy - ona jedzie no i my jedziemy).
Powiedziała żebyśmy jechali za nią - zaprowadzi nas. No i faktycznie, pokazała gdzie zaparkować motor, uprzedziła że nie warto kupować biletu z windą(!) - młodzi jesteście dacie radę! No i na koniec powiedziała, że jak już będziemy wracać to żebyśmy wstąpili do jej sklepu - o, tutaj!
Sklep nie różnił się od innych tutaj - wszyscy sprzedają marmurowe rzeźby - począwszy od kilkucentymetrowych aż po kilkumetrowe.
Wejść możemy - co nam szkodzi, ale to później najpierw idziemy w górę.


Przy kasie chwila namysłu - na pewno idziemy nóżkami a nie tą cudowną windą, którą widać na obrazku powyżej? Raz się żyje - idziemy "na piechotę'. Kupujemy bilety (pani w okienku stara się jeszcze wcisnąć nam jakieś widokówki ale jesteśmy już nieco odporni na ich metody więc olewamy ją).
Idziemy w górę...


Już po chwili robi się gorąco a ja przypominam sobie, że w plecaku nie mamy wody. Wracam z powrotem na dół do straganów proszę o dużą wodę i 2 piwa. No i zaczyna się - pani żąda za to jakieś 100 miliardów dolarów. Szybko w myśli obliczam ile mogę za to zapłacić - podaję jej kwotę, pani w śmiech ale też obniża swoje żądania do 999 milionów dolarów. Na szczęście wokół jest więcej straganów więc odchodzę. Kobieta krzyczy za mną - 998, 997, 996! W końcu mnie dogania i mówi - no dobra i zgadza się na moją cenę. To naciąganie jest już trochę denerwujące... Najlepsza metoda to podać - jak rzucają cenę z kosmosu - podać swoją - jak nie to nie, możemy kupić gdzie indziej.

Wspinaczkę po schodach umilają sympatyczne widoki oraz budowle, rzeźby.



Można wejść do różnych dziwnych jaskiń w których nigdy nie wiadomo co zastaniemy.



Ogólnie jest bardzo przyjemnie i ciekawie. Dochodzimy w końcu do miejsca do którego dojeżdża winda. Jest tu pagoda oraz rozciąga się świetny widok.




Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze jak wiele jest tu do zobaczenia i jak wysoko trzeba będzie się wspinać.
Ale póki co natykamy się na kolejną jaskinię a w niej jakieś tam ołtarzyki.



Im dłużej szliśmy tym robiło się coraz trudniej a podejścia jakieś takie bardziej strome.



Na samym szczycie - widoki jeszcze lepsze - widok na morze, na China Beach (bardzo ładna plaża), na miasto Da Nang...



To jeszcze nie koniec, schodzimy i zapuszczamy się w kolejne miejsca.


Natrafiamy na ogromną jaskinię, naprawdę ogromną. Kawałek trzeba wejść wgłąb i wchodzi się do wielkiej wysokiej sali w której są rzeźby, ołtarzyki itp.
Grota, zejście do sali (zdjęcia robione wewnątrz):








Ta ogromna jaskinia zrobiła na nas wielkie wrażenie, jest potężna i taka majestatyczna.
Na zewnątrz - znowu słońce, roślinność i znów inne widoki ale nie ma nic za darmo - trzeba się nachodzić.



Nie byliśmy w stanie wejść i zobaczyć wszystkiego. Przyjechaliśmy tutaj ot, tak sobie, na chwilę a okazało się, że warto byłoby tutaj spędzić cały dzień. Świetna atrakcja i słabo rozreklamowana.

U podnóża gór jest całe stado sklepów, sklepików, które sprzedają wyrzeźbione tu na miejscu marmurowe rzeźby.









Podsumowując - wycieczka bardzo udana - zdecydowanie polecam wszystkim będącym w okolicy.

sobota, 14 września 2013

Hoi An - My Son

Całkiem niedaleko od Hoi An w odległości ok. 40 km są ruiny zabytkowego kompleksu świątyń hinduistycznych - pozostałości po sanktuarium religijnym Czarnów (IV - XV w.).
Mamy motorek więc oczywiście wybieramy się tam.
Normalnie 40 km to żadna odległość ale tutaj to wyzwanie! Drogi to są tylko na mapie a w rzeczywistości jest z tym bardzo różnie.
Planowo nasza droga miała wyglądać tak:



Wyświetl większą mapę

Pobłądziliśmy już na samym początku w Hoi An i trafiliśmy na wietnamskie wesele. Dobra okazja żeby strzelić kilka fotek:




Do tego nawet doszło, że nas zaprosili na to wesele ;) Trochę żałuję, że nie skorzystaliśmy ale mieliśmy w planie zobaczenie tych ruin... Ruszyliśmy dalej.
Wyjechaliśmy za miasto i od razu skończyła się ludzka droga, jechaliśmy jakimiś polnymi drogami, wśród prawdziwych pól ryżowych, widoki były mniej więcej takie:


Droga była ciężka i wyczerpująca - oczywiście znaków brak ale koniec końców dotarliśmy do celu.

Przed samym kompleksem jest jeszcze taka jakby mała wioseczka zrobiona pod turystów - restauracja, małpa w klatce, sklep z pamiątkami. Wstąpiliśmy tam tylko żeby coś zjeść - ceny średnio atrakcyjne - najlepsza z tego wszystkiego była kawa.


Na motor i jedziemy już kupić bilety. Kasa wygląda bardzo okazale:


Prawda, że nieźle?
Upewniamy się, że na teren obiektu można wjechać motorem i ruszamy z kopyta. Po przejechaniu 50 metrów - kontrola biletów ;) Budka, strażnik w mundurze, który przedziera bilety kupione kilkanaście sekund temu.... Wszyscy szczęśliwi mają robotę a turystów łącznie z nami - 2 (słownie: dwóch).


Gorzej niż na granicy! W końcu jesteśmy po wszystkim. Początek drogi zapowiadał się obiecująco.


Byłem prawie wniebowzięty, myślałem że wszystko zwiedzimy nie schodząc z motoru. Niestety nadszedł moment, że trzeba było zsiąść z rumaka i w dalszą drogę przez dżunglę udać się już na nogach.
Dżungla jak to dżungla, wiadomo ;)


 Po krótkim spacerku na horyzoncie ujrzeliśmy znajomy widok...


Budowle łudząco podobne do tych, które widzieliśmy w Kambodży w Angkorze. Różnica jest taka, że tutaj praktycznie nie ma turystów i świątynie są w dużo gorszym stanie. Właściwe słowo to - ruiny. Po pobycie w Angkorze nie robią one na nas większego wrażenia. Jeśli widzieliście Angkor to wizytę w tym miejscu możecie sobie darować.




Bardzo stara budowla otoczona troskliwą opieką:



Niektóre ścieżki są za to bardzo dobrze utrzymane i całkiem przyjemnie nimi się wędruje.



Powierzchnia tego kompleksu jest spora jest gdzie chodzić ale zabytki są hmmm.... takie sobie. Nie bardzo chciało nam się biegać wszędzie więc sporą część sobie odpuściliśmy szczególnie, że zaczęło robić się już trochę późno a przed nami kawałek drogi powrotnej.
No więc (tak wiem, nie zaczyna się zdania od "no więc" ale tak mi tu pasuje i już) - wyjechaliśmy z tych zabytków kawałek ale zaraz zainteresował nas taki zniszczony drewniany mostek, który prowadził wprost do lasu.
Wjechaliśmy na niego...
Pod nim płynęła kiedyś pewnie rzeka a w tej chwili pozostało ogromne jej koryto porośnięte trawą na której pasło się stado bawołów przez nikogo nie pilnowane. Spojrzeliśmy na nie z góry, zrobiliśmy trochę hałasu - bawoły się spłoszyły i w nogi!
Widok był niesamowity - w biegu wyglądały jak prehistoryczne stworzenia a do tego sceneria - żadnych ludzi, cisza, dżungla.
Przebiegły kawałek i stanęły. Młode (prawidłowo chyba cielaki) położyły się odpocząć inne osobniki skubały trawę i się błąkały...
Biały człowiek niczego się nie boi więc uzbrojeni po zęby w aparat fotograficzny zeszliśmy na dół nawiązać z bawołami rozmowę.
Niestety bawoły wystawiły straż - 2 największe stały przed stadem i niezbyt przyjaźnie na nas spoglądały. Odległość pomiędzy nami nie była już duża, nie staliśmy na moście tylko prawie oko w oko z dzikimi zwierzakami.
Nie chcąc zrobić im krzywdy szybko postanowiliśmy aby jak najszybciej i w możliwie szybki sposób dostać się z powrotem na most. Na szczęście (bawołów, rzecz jasna) - nie chciało im się ruszyć za nami...




Chwilę upajaliśmy się naszą wiktorią nad dzikim zwierzem po czym niespiesznie oddaliliśmy się używając do tego celu pojazdu mechanicznego.
Jak się okazało to jeszcze nie był koniec niespodzianek w dniu dzisiejszym...
Zaczyna lekko kropić, no trudno jedziemy. Deszcz ma to do siebie, że jak się stoi w miejscu a on sobie delikatnie pada to nie przeszkadza zbytnio ale jak się już jedzie pojazdem bez dachu to robi się średnio ciekawie.
Oczywiście zamiast padać coraz słabiej to jest wręcz odwrotnie - leje coraz bardziej po drodze jak na złość nie ma się gdzie zatrzymać, żadnej wioski tylko drzewa. W końcu tak mocno pada, że nie wydaje mi się, że nie da się jechać. Zatrzymujemy się pod drzewem.
Nasz strój i przygotowanie do wycieczki nie przewidywało tego, że w porze deszczowej może lunąć.
Kilka minut postaliśmy, zaczyna robić się ciemnawo - deszcz powiedzmy, że pada nieco słabiej. Nie ma wyjścia - musimy jechać bo droga w dzień jest kiepska a co dopiero w nocy jak leje.
Pomału jedziemy - do deszczu też można się przyzwyczaić ;)
Przejeżdżamy przez jakąś wioskę i nagle - jak nie runie ulewa, normalnie oberwanie chmury - nic nie widać! Z jakiegoś domu z boku macha jakaś kobiecina żebyśmy wjechali do niej pod dach. Tak też robimy. Leje naprawdę niesamowicie.
Jest fajnie - kobitka nie mówi po angielsku ani po polsku - my z wietnamskiego znamy tylko jedno słowo - Bia (piwo), które nie bardzo przydaje się w tym momencie.
Stoimy i uśmiechamy się do siebie ;)



Po pół godzinie deszcz nieco zelżał - kobitka wynalazła 2 nowe płaszcze przeciwdeszczowe i nam je sprzedała. Cena bardzo dobra 10.000 VND (jakieś 1,60zł).


Jedziemy dalej. Kawałek folii a ile radości - pod takim płaszczem jest ciepło i nie moknie się - po prostu cudownie ;)
Deszcz zdecydowanie osłabł ale za to zrobiło się ciemno.
Dojechaliśmy do jakiegoś większego miasta po drodze i należało tu skręcić w lewo a byliśmy na drodze podporządkowanej. No nie ma możliwości, po prostu się nie da - ciągły ruch, mnóstwo motorów a do tego jest to główna droga biegnąca z południa na północ Wietnamu więc jeżdżą tędy również wszystkie autobusy, samochody ciężarowe.
Nikt oczywiście nie ustąpi miejsca... Jak nie można w lewo to pojechaliśmy w prawo ;) Myślałem, że może gdzieś za miastem będzie mniejszy ruch i tam zawrócimy ale jakoś tak obok nas motorki zaczęły przebijać się na lewą stronę chcąc zakręcić - robiłem to samo co oni i jak ruszyli to i my obok z duszą na ramieniu i zamkniętymi oczami. Ufff... udało się!
Łydki mi nieco drżały więc stanęliśmy (już po właściwej stronie ulicy) na jedzenie w przydrożnej jadłodajni.


Zjedliśmy "coś" - nawet było niezłe.
Uspokoiłem skołotane nerwy i już bez przeszkód, po omacku wróciliśmy do domu.

poniedziałek, 9 września 2013

Hoi An [2] Miasto krawców

Hoi An nazywane jest też miastem krawców.
I faktycznie można tu kupić mnóstwo różnorakiej odzieży w każdym kolorze i fasonie. Oczywiście takimi drobiazgami jak znaki firmowe nikt sie nie przejmuje więc wszędzie wiszą bluzy Adidasa, spodenki Nike, koszulki Levisa.. Tutaj panuje socjalizm wszystko należy do ogółu obywateli ;)
Można też zamówić uszycie garnituru, koszul. Tak dla przykładu - dziś zamówiony garnitur - jutro jest dostarczony gotowy do hotelu ;)
Stragany z odzieżą, sklepy z odzieżą są na każdym kroku i wszędzie. I tylko strach wejść bo jak przekroczysz próg sklepu lub nieopatrznie spytasz o cenę to już Cię mają i nie wypuszczą ;)
Z ciekawości spytałem - ile kosztowałby garnitur? I jakoś tak wyszło, że prawie wyszedłem z garniturem i tuzinem koszul ;)


Ale oprócz tego na ulicach są kolorowe lampiony, przepływa rzeka, jest jakoś tak spokojnie, sympatycznie...





W knajpach restauracjach można napić się świeżego piwa w cenie ok. 0,60zł za szklankę! Piwo całkiem przyjemne a najważniejsze, że zimne ;)




Przez miasto przepływa rzeka na której toczy się normalne życie, pływają łodzie, przewożone są drobne towary.



 Można też popływać turystycznie.


Motorem wypuszczaliśmy się także poza miasto są tu jakieś dziwne mosty, które prowadzą do niczego... A są całkiem ładne


Nocą miasto jest całe rozświetlone - mnóstwo lampionów, podświetlonych figur...





Zapomniałem dodać, że dzień rozpoczynamy zawsze od śniadania. A na śniadanie tradycyjnie jajeczka a do tego kawa po wietnamsku i zielona herbata.
Na początku dnia można się poczuć prawie jak w Polsce...